|
Nie sobie żyjemy
Patrzyliśmy na jego cierpienie i pytaliśmy: „dlaczego?” Jedni stali bliżej, znali prawdę, inni dalej, tylko się domyślając – wszyscy byliśmy jednako wstrząśnięci. „Czemu on? Czemu właśnie jego?” Zadawano mi to pytanie dziesiątki razy, wiedząc, że nie mogę na nie odpowiedzieć – bo nie ma na nie odpowiedzi. Choć z drugiej strony... Człowiek boi się o tym mówić, bo dochodzi do jakiejś granicy, za którą jest to, co powinno pozostać niewyrażalne. Można w tym miejscu przypomnieć poruszający fragment wstępu do „Księdza na manowcach”, gdzie ks. Józef Tischner nazwał chorobę „przewrotnym wynalazkiem szatana, którego celem ma być zabijanie miłości do życia”. Ale można też przywołać jeden z jego ulubionych fragmentów Pisma: „Nie sobie żyjemy i nie sobie umieramy...”
W nagranej w grudniu 1996 roku „Rozmowie na koniec wieku – o wcieleniu” dał piękne rozwinięcie tej myśli: „Umieranie nie jest rzeczą przyjemną, ale jeżeli człowiek ma prawo powtórzyć tę modlitwę: »jeśli możesz, odsuń ten kielich, ale jeśli trzeba, to dziej się miłość Twoja«, wówczas ono ma sens”. Jaki to sens? „Poprzez śmierć my się nawzajem zbawiamy. Bardzo ciekawą historię opowiedział mi jeden z moich przyjaciół. Miał lat 14, kiedy trafił do partyzantki. Jeden z generałów przemawiał wtedy do partyzantów, młodych chłopców: »Pamiętajcie, wy tu nie jesteście po to, żeby przeżyć. Polska jest tu po to, żeby przeżyć, a wy przygotujcie się na to, że zginiecie«. Ci chłopcy słyszeli takie słowa i zostali w partyzantce. Nie zostawaliby, gdyby w tych słowach nie zawierała się najgłębsza prawda o losie człowieka. Zawsze, nawet najspokojniej – w łóżku, umiera się za innych”...
„Nie sobie żyjemy...” Narzekał nieraz, że zajmuje się nie tym, do czego został powołany. Że zamiast drążyć swoją złotą żyłę (za taką uważał filozofię), zajmuje się pracami doraźnymi, „gasi pożary”. Chciał poświęcić się studiom, zagrzebać w książkach – a stworzył filozofię dramatu, w której naczelną kategorią jest pojęcie spotkania. Po latach przyznał: „Kiedyś strasznie się złościłem, że muszę równocześnie robić filozofię i duszpasterzować, ponieważ nie miałem czasu na filozofię (a czasem na duszpasterstwo). Teraz widzę, że to była jedna z moich wartości; siedząc w bibliotekach uschnąłbym, robiąc filozofię dla wyimaginowanego człowieka. A tak musiałem się konfrontować z człowiekiem umierającym, człowiekiem zdradzonym, z dzieckiem, które miało kłopoty z rodzicami. Nieustannie musiałem naginać transcendentalną teorię konstytucji Husserla do potrzeb Marysi czy Kasi w przedszkolu”.
A skoro było to życie „nie sobie”, to i o jego śmierci mamy prawo myśleć – „nie sobie” umarł. Nie sobie, ale nam wszystkim. Od nas zależy, czym będzie jego śmierć. Czy będzie jak w tej pieśni, którą nieraz przypominał: „Cóz mi po pieniązkach na tym Bozym swiecie, kie mie ze cmentorza syćkie odejdziecie”? Lubił tę rzewną nutę, lubił, gdy śpiewali: „Kie pódziemy stela, to nos bedzie skoda, po górach, dolinach płakać bedzie woda...” Ale lubił też: „Chłopcy Podholanie, coz po was ostanie? Popod bucki kości, po górach śpiewanie”. Natura śpiewu jest taka, że tego ani robak nie zje, ani rdza nie chwyci. Więc kiedy pytamy: „dlaczego?”, to zapytajmy też: „co zostanie?”
Sumienie „Solidarności”
Może dziś trudno w to uwierzyć, ale Polska – cała Polska – usłyszała o ks. Tischnerze niespełna dwadzieścia lat temu. I to nie w gorących dniach sierpniowych – choć potem, i właściwie aż do końca, kojarzony będzie z początkami „Solidarności” i jej etosem. W sierpniu 1980 r. był za granicą – w Austrii i we Włoszech. „Jedliśmy z Papieżem kolację – opowiadał później – kiedy włoska telewizja pokazała zdjęcia z Gdańska. Brama strajkującej Stoczni. Tłum ludzi. Na sztachetach stoczniowego płotu pozatykane bukiety kwiatów. Kamera najeżdża na bramę i między tymi kwiatami pokazuje portret Jana Pawła II. A ten Papież siedzi obok mnie. Skulił się. Nie powiedział słowa. Myśmy też zamilkli. Nie było jeszcze wiadomo, jak to się wszystko skończy. Powszechne było przekonanie, że to on nabroił”.
Tischner wrócił do Polski we wrześniu – „czyli »po ptokach«”, żartował – nie bardzo jeszcze wierząc w to, co się stało. Miał już niemal gotową książkę o spotkaniu marksizmu z chrześcijaństwem: „Polski kształt dialogu”. Pisał ją trzy lata, a tu nagle, w ciągu kilku tygodni, wszystko wywróciło się do góry nogami. W pierwszym odruchu chciał pozostać na pozycji obserwatora. „Umysłowość fenomenologiczna lęka się, by choroba [w tym wypadku: socjalizm] nie minęła, zanim się jej dokładnie opisze”, ironizował po latach. Ale wypadki toczyły się własnym biegiem. 19 października przyjechali do Krakowa przywódcy nie zarejestrowanej jeszcze wtedy „Solidarności”: Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Marian Jurczyk... A „w mieście akurat nie było ani jednego biskupa, który mógłby odprawić Mszę. Więc odprawił ją kanonik wawelski ksiądz Stanisław Czartoryski, spadkobierca wielkiej książęcej rodziny”. Poproszono Tischnera, żeby powiedział kazanie. Przez chwilę się wahał, ale „nie sobie” przeważyło: „Jak trzeba, to trzeba. Od tego jestem”.
To wtedy, na Wawelu, Tischner nazwał nam „Solidarność”: „Jeden drugiego ciężary noście...” W słowach św. Pawła była i ta opowieść z partyzantki, i to, czego uczyło seminarium w ponurych czasach stalinowskich, i to, czego można się było nauczyć siedząc w konfesjonale czy stojąc przy ambonie. A zarazem było tam coś wspólnego: gotowość do ofiary, która wtedy wydawała się czymś zrozumiałym samo przez się. I jeszcze to: „Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień”. Od razu zejście pod powierzchnię, ku temu, co najistotniejsze... Wszystko, co potem zostanie powiedziane czy napisane o etosie „Solidarności” – łącznie z tym najważniejszym: „Nie ma solidarności bez miłości” – będzie rozwinięciem tamtych podstawowych intuicji Tischnera.
„Poszedłem z tym kazaniem do »Tygodnika«, a Krzysztof Kozłowski mi mówi: »Pisz to dalej«”. Tak powstała „Etyka solidarności”. Chodziło o „oczyszczenie kilku prostych pojęć, które znaczyły dokonaną przemianę”: wspólnota, rodzina, praca, wyzysk, zdrada, władanie, demokracja, ojczyzna... Kiedy czyta się te teksty dzisiaj, uderza przede wszystkim ich perswazyjny, „dialogiczny” charakter. Tischner starał się pisać językiem zrozumiałym także dla drugiej strony – obozu władzy. Podkreślał: „Solidarność jest dziełem nie tylko tych, którzy zawsze mieli sumienia, ale również tych, którzy je w sobie odbudowali”. Ale jest jeszcze coś. Tischner był w szczególny sposób – może nawet jako jedyna osoba w Polsce – przygotowany do filozoficznego skomentowania fenomenu „Solidarności”. Filozofia podmiotu już na początku lat 70. doprowadziła go do refleksji nad ludzką pracą, w Polsce wówczas nie uprawianą z pozycji innych niż marksistowskie. Tischnera zaintrygowało szczególnie zjawisko wyzysku w socjalizmie. Jak je opisać? Zaproponował wówczas spojrzenie na pracę jako na coś analogicznego do języka: etykę pracy zbudował na wzór etyki mowy. Socjalizm był ustrojem, który „kłamstwo pracy” doprowadził do monstrualnych rozmiarów. Praca w socjalizmie przestała służyć porozumieniu ludzi i w efekcie – stała się „bełkotem”. To właśnie przeciw „bełkotliwej pracy” wystąpili robotnicy w Sierpniu ’80.
Od samego początku starał się uwrażliwić „Solidarność” na ten aspekt. Kazanie, które wygłosił przed rozpoczęciem obrad I Zjazdu Delegatów „Solidarności” w hali „Olivii” w 1981 r., nosi tytuł „Niepodległość pracy”. „Właśnie z tego powodu tu jesteśmy, że polska praca jest chora”, powiedział. Wypowiedziane wówczas słowa o konieczności „pracy nad pracą” przypomni w czerwcu 1987 r. na Zaspie Jan Paweł II. Papież nie wymienił wówczas nazwiska „współczesnego polskiego myśliciela”, którego cytował, jednak wszystkim słuchającym tego kazania dreszcz przebiegł po krzyżu: Tischner znalazł się w jednym szeregu z Norwidem, Bratem Albertem, Prymasem Tysiąclecia i innymi wybitnymi Polakami, których Jan Paweł II przywoływał podczas swoich pielgrzymek do ojczyzny. Żadnego spośród żyjących filozofów nie spotkało podobne wyróżnienie. (Znamienne zresztą, że Papież użył określenia: „myśliciel”. W latach 90. krytykowano Tischnera za stwierdzenie: „Najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, a dopiero na trzecim miejscu księdzem”. Jak się okazuje – krytykowano niesłusznie...)
Ks. Tischner został kapelanem „Solidarności”: głosił homilie na solidarnościowych Mszach, święcił sztandary, a w stanie wojennym pomagał internowanym działaczom. „Etyka solidarności” miała w podziemiu dziesiątki wydań. Chyba jednak nie zrozumiano, że kluczem do zarysowanego przezeń etosu „Solidarności” była refleksja nad „językiem polskiej pracy”. Tej refleksji nikt nie podjął; dziś czuć, jak bardzo brakuje nam jej kontynuacji. W miesiącach stanu wojennego w cień odsunęło się też to, co pisał o dialogu. Ale najbardziej żal, że zagubiła się ta perspektywa najgłębsza. Czytając dziś „Etykę solidarności”, warto by zwrócić uwagę, w których momentach pada słowo „sumienie”. Takim miejscem jest na przykład rozdział „Przeciwnik”, w którym mowa jest o strajku – aby strajk mógł się okazać „działaniem z sensem w świecie, który utracił sens”, musi pojawić się najpierw „wspólnota sumień”. Kiedyś pojmowaliśmy w lot tę metaforę... Czy nasze życie – nasze oceny, wybory, decyzje – nie stały się za bardzo „zewnętrzne”? Pytam tak, bo znam odpowiedź Tischnera; nie przypadkiem jego ostatnią książkową publikacją była „Pomoc w rachunku sumienia”...
„Świat bez nas by się zastoł”
Wejście ks. Tischnera w „Solidarność” miało też wymiar bardzo praktyczny. Mało kto w Polsce wie, że w latach 80. austriackie kontakty Tischnera zaowocowały sprowadzeniem na Podhale maszyn rolniczych oraz wysłaniem młodych gospodarzy do szkoły rolniczej w Grazu lub na praktyki u austriackich rolników. Wiele z tych maszyn ciągle pracuje, a ludzie, którzy wówczas uczyli się w Austrii, prowadzą efektywne gospodarstwa. Cała akcja stała się ryzykowna w momencie, kiedy wybuchł stan wojenny. Tischner wspominał: „Jedyny moment strachu, który miałem [po 13 grudnia], był wtedy, kiedy się dowiedziałem, że z Austrii jedzie transport trzydziestu sześciu wagonów wyładowanych maszynami rolniczymi dla chłopskiej »Solidarności« w Nowym Targu. (...) Trza było zorganizować Kościół i chłopów do wzięcia tego. Rozładowaliśmy ten pociąg w ciągu kilku godzin. UB zorientowało się dopiero dwa dni po tym, jak maszyny zniknęły”. Tłumacząc sens całego przedsięwzięcia, nawiązał do „Etyki solidarności”: „Trzeba było dać chłopom narzędzia do ręki. Bo przecież w PRL narzędzia zostały upaństwowione, a poprzez narzędzia upaństwowieni byli i ludzie. Żeby mogli odzyskać wolność, musieli mieć czym pracować”.
Przywołując ten epizod, znów trzeba zrobić „rachunek sumienia” pamięci. Tischner-góral objawił się Polsce właściwie dopiero w latach 90.: szczególnie jako twórca scenariusza i narrator „Siedmiu grzechów głównych po góralsku” oraz jako autor pisanej stylizowaną gwarą „Historii filozofii...” O związkach Tischnera z Podhalem wiedzieli naturalnie ci, którzy słuchali jego wykładów lub mieli okazję spotkać go w sytuacjach mniej oficjalnych – powtarzali sobie dowcipy o Franku Gąsienicy i słynne stwierdzenie, że w filozofii tylko to jest coś warte, co daje się przełożyć na góralski. Starsi czytelnicy „Znaku” mieli w pamięci „Listy gazdów” publikowane (wraz ze Stanisławem Grygielem) na przełomie lat 60. i 70. W latach 70. i 80. przyciągała ludzi bacówka Tischnera w Łopusznej – będąca czymś pomiędzy pustelnią a schroniskiem. Czasem odwiedzających było tak wielu, że uniemożliwiało to pracę pisarską; kiedyś na drzwiach zdesperowany ksiądz powiesił kartkę: „Pukać tylko w razie wybuchu III wojny światowej”... Tak naprawdę jednak nie zamykał drzwi przed nikim. Były też – począwszy od 1982 roku – słynne sierpniowe Msze w kaplicy partyzanckiej pod Turbaczem; już pierwsza, ogłoszona „wieścią gminną”, zgromadziła dwa tysiące wiernych, wtedy głównie z Łopusznej i Nowego Targu. W kolejnych latach uczestników przybywało; docierali z coraz odleglejszych rejonów Polski, nawet z zagranicy. Było to prawdziwe – jak sam się kiedyś wyraził – „poszerzanie serc”. Zwłaszcza po stanie wojennym – ludzie przychodzili zniechęceni, z poczuciem przegranej, a ks. Tischner cytował słowa jednego z bohaterów Tetmajera: „Wse wirchował nie bedzies, ale coś uwirchował, to twoje”.
Ale to wszystko działo się jakby trochę w tle i nie docierało tak szeroko, jak gorąca i żywo dyskutowana w owym czasie publicystyka autora „Nieszczęsnego daru wolności”. Trzeba było dopiero „Historii filozofii po góralsku”, żeby powszechniej zdano sobie sprawę z jego podhalańskich korzeni i ich znaczenia. Byli, owszem, i tacy, co marudzili: „Jakie góralskie korzenie?! Ojciec ze Sącza, więc Lach, matka z Jurgowa na Spiszu... I w Sączu się urodził!”. Ksiądz odcinał się szorstko: „Nie każdy, kto się w chlewie urodził, jest świnią”, co mu może mieszkańcy Sącza wybaczą. Bo „Historia filozofii...” to ukoronowanie długiej – jak życie – drogi („Mój krajobraz fundamentalny bierze się z gór i trochę z szumu Dunajca”), a zarazem pewnego projektu, który zrodził się w głowie Tischnera jako kapelana Związku Podhalan.
O drodze trudno pisać w kilku słowach... Dzieciństwo spędzone w Łopusznej, Jurgowie, Rogoźniku – należałoby pewnie mówić o nim tak, jak o Wadowicach Karola Wojtyły: „Tu się wszystko zaczęło...” Życie wiejskiego dziecka, łowienie ryb rękami, długie Msze w drewnianych kościółkach. Wczesna fascynacja Tetmajerem. Potem gimnazjum w Nowym Targu i legenda „Ognia”. Później seminarium; ks. Władysław Pilarczyk, Orawiak, który jako kleryk mieszkał z Tischnerem w jednym pokoju przez rok, wspomina: „Czytał niemieckich filozofów i mnóstwo literatury podhalańskiej”. W każde wakacje wyprawiał się w Tatry – najpierw tylko chodził, potem, zachęcony przez kolegę z seminarium, Mietka Zonia, także się wspinał. Bywało, że w czasie tych wspinaczek śmierć zajrzała mu w oczy; chwalił się jednak na wpół żartobliwie: „Kiedyś uprawiałem taternictwo i miałem zwyczaj chodzić po drogach, którymi inni nie chodzą, i utrzymywać równowagę w miejscach, w których inni spadają”. W następnych latach, już jako kapłan, wracał na Podhale, kiedy tylko mógł, odwiedzał domy kuzynek i kuzynów, jadał grule z kwaśnym mlekiem w Jurgowie, pierogi z jagodami i chleb z miodem w Rogoźniku, dzieci zabierał na narty albo na włóczęgę... Chrzcił, dawał śluby, chował. Był w tym bardzo sumienny; kiedyś przyleciał z Warszawy do Nowego Targu specjalnie wynajętym samolotem, żeby zdążyć pobłogosławić młodą parę z Łopusznej. Podobno najpiękniejsze Msze odprawiał w domach starych gospodarzy, którzy nie mogli już chodzić do kościoła. Gazdowie wkładali czyste koszule, gaździny najlepsze spódnice, siadali przy samym ołtarzu, pierwsi przyjmowali Komunię...
A projekt? „Kiedy zostałem kapelanem Związku Podhalan, założyłem sobie, że moim zadaniem powinno być skrystalizowanie idei góralszczyzny”. Zabrał się do tego dzieła z przekonaniem, że o tożsamości góralskiej decyduje nie miejsce urodzenia, ale kultura: kultura życia codziennego, kultura pracy, literatura, sztuka, a przede wszystkim – muzyka. Przydała się analogia życia i muzyki, którą Tischner wziął od Heideggera, i rozwinął w kazaniach-komentarzach do góralskich pieśni. „Przypatrzcie się – mówił – w tych pieśniach jest zapisane wasze życie”. Bywało też, że całą homilię stanowiło któreś z opowiadań ze „Skalnego Podhala” Tetmajera z krótkimi wtrąceniami, wydobywającymi to, co najistotniejsze; kiedyś po takiej homilii jeden z kolegów księży przygadał Tischnerowi: „Dobrze, Józek, żeś choć na koniec powiedział »Amen«, bo by tam nic katolickiego nie było...” W rzeczywistości były to bardzo głębokie kazania religijne mówione prostym, obrazowym językiem. Cenił góralską wiarę za jej konkretność. „Wiara w bliskość Boga jest tu bardzo silna. I jest to wiara zakorzeniona w dosłownym rozumieniu Biblii. Gniew Boga nie jest metaforą. (...) Z drugiej strony włos z głowy nie spada bez woli Bożej, dlatego zbójnicy, gdy uciekali z łupem, a pościg się zbliżał, śpiewali: »Boze nas, Boze nas, nie opuscaj nas, bo jak nas opuścisz, to już będzie po nas«... W tej pieśni jest jeszcze jedna rzecz charakterystyczna dla religijności podhalańskiej – poczucie godności, świadomość jakiejś wyjątkowości: no, jesteśmy dranie, ale świat bez nas by się zastoł...” „Górale specjalnego talentu do cnoty nie mieli – podkreślał. – Wręcz przeciwnie, kosztowała ich ona więcej jako innych. Ale mieli talent do pokuty”.
Projekt się powiódł: odżyły góralskie zespoły i tradycja organizowania posiadów, narodziło się szereg cyklicznych imprez, jak choćby konkurs poezji religijnej w Ludźmierzu, którego Tischner był jurorem. Powiódł się także duszpastersko: „Nauczył nas wierzyć mądrze, a nie tylko tak od niedzieli do niedzieli”, wyznała mi Wanda Kudasikowa. Wtedy pojawiła się „Historia filozofii...” Wiele mówił już sam pomysł umieszczenia filozofów greckich na Podhalu (bo „Grecy to nie byli Grecy, tylko górale, którzy udawali Greka”) – zaakcentowany został w ten sposób uniwersalny wymiar góralskiej kultury. Ale było tam coś jeszcze: na kartach „Historii...” pojawili się szkolni koledzy, przyjaciele, sąsiedzi z Łopusznej, krewni... „Idee przychodzą do nas poprzez konkretnych, bliskich ludzi – zdawał się mówić Tischner. – Mają twarz człowieka, który nie jest ci obojętny, przemawiają jego językiem”. Tak spotkały się góralskie korzenie i filozofia dramatu, którą Tischner równolegle dopracowywał.
„Religio” znaczy więź
Bo w filozofii Tischnera – jak to ujmuje Krzysztof Michalski – „abstrakcyjne pojęcia filozoficzne nabierają takiego czy innego sensu dopiero wówczas, gdy stają się fragmentem stosunków międzyludzkich”, a „spory filozoficzne czy nawet refleksje teologiczne znaczą cokolwiek, gdy umiemy je »sprowadzić na ziemię«”. Mówiąc inaczej: nie ma innej filozofii jak tylko filozofia człowieka, to znaczy – tworzona przez konkretnego człowieka dla konkretnych ludzi, odpowiadająca na wyzwania, jakie rodzi konkretne spotkanie. (Tak należy rozumieć słynną – a często opacznie odczytywaną –formułę Tischnera: „Wybrałem, aby być ciasnym i tępym filozofem Sarmatów”.) A że każde spotkanie ma charakter moralny – bo jest ono dla człowieka (tu Tischner idzie za Lévinasem) „wezwaniem do pomocy”, do odpowiedzi na ból i nadzieję, które ten drugi w sobie nosi – ludzka refleksja obraca się przede wszystkim wokół kategorii dobra i zła.
Tischner nie chciał, aby go nazywano filozofem nadziei; podkreślał, jak wiele w tym zakresie zawdzięcza Gabrielowi Marcelowi. Ale skoro tak, mamy przynajmniej prawo nazywać go „duszpasterzem nadziei”. Bo słowo „nadzieja” jest w końcu jednym z kluczowych słów w jego dziele – w jego esejach filozoficznych i religijnych, w publicystyce, w kazaniach. Już we wstępie do pierwszej książki zapytywał sam siebie: „Skąd to szczególne waloryzowanie nadziei?” I odpowiadał: „nadzieja jest, jak wierzę, najwłaściwszą dla nas perspektywą odkrywania i oglądania prawdy, prawdy o chrześcijaństwie, o człowieku, o naszym świecie”. Nadzieja ochrania bowiem to, co jest rdzeniem osoby – doświadczenie siebie jako wartości, które Tischner nazwał Ja aksjologicznym. Nadzieja jest też fundamentem religii: „Jest głęboka różnica między obrazem Boga jako »Przedmiotu wiary« czy »Argumentu za wiarą« a obrazem Boga jako »Powiernika nadziei«. Dopiero dzięki nadziei Bóg staje się ratunkiem człowieka – istoty pielgrzymującej, której nieobce są chwile błądzeń”.
„Powiernictwo nadziei” jest – wedle Tischnera – najwłaściwszym sposobem przeżywania i rozumienia religijnego dramatu: Bóg składa swą nadzieję w człowieku, człowiek powierza swą nadzieję Bogu, ludzie pokładają nadzieję jedni w drugich. Powierzanie nadziei jest aktem wolnym i dlatego – heroicznym. Heroiczny jest Bóg, który zaufał wolności człowieka. Ale heroiczny jest też człowiek, który ufa obietnicy Boga. Tak tworzy się więź, która jest zasadą religii.
W pięknym – i niesłusznie zapomnianym – tekście „Prymasowe dziedzictwo” z 1986 r. Tischner opisywał sytuację Kościoła w Polsce rządzonej przez komunistów. Kościół stanął przed podwójnym zadaniem: obrony wiary przed zewnętrznymi zagrożeniami oraz utrzymania i pogłębiania życia religijnego w narodzie. „Można się było zgubić w walce, zaniedbując konkretne dusze, i można się było poświęcić konkretnym duszom, zaniedbując wymagania chwili. (...) Kościół w Polsce uniknął tych skrajności. A stało się to dzięki głębszemu zrozumieniu istoty apostolstwa. (...) Niektórym się zdawało, że religię ocala się za pomocą sił, które znajdują się poza religią. Zapomniano, że wszystkie te siły także wymagają ocalenia. Prymas inaczej: aby ocalić religię, trzeba uczynić ją tym bardziej religią. Religia to więź”.
Te ostatnie słowa ks. Tischner powtarzał wielokrotnie – czynił z nich przewodnią myśl szeregu rekolekcji, powracał do niej w artykułach i wywiadach. Chciał, żebyśmy to sobie wbili do głowy: nie jest religią dzielenie ludzi, rysowanie granic, wskazywanie wrogów. Religią jest więź „powiernictwa nadziei”. Nie można zbudować Kościoła bez odwołania się do nadziei, bo niemożliwa jest wierność i zdolność do ofiary bez zaufania i bez świadomości, że „nie sobie żyjemy”... Tak, myślę, dałoby się ująć zasadniczą kwestię, jaką postawił przed polskim Kościołem w latach 90. autor „Księdza na manowcach”: czy jest on Kościołem nadziei, czy Kościołem przetrwania, ratowania co się da, albo nawet – Kościołem walki? I czy polski chrześcijanin wierząc w Boga, wierzy równocześnie w człowieka?
Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu
Tak dochodzimy do punktu może najciekawszego, ale i najbardziej zagadkowego – wiary samego Tischnera. Jeden z biskupów w rozmowie ze mną powiedział pięknie, że „Tischner nie nadużywał religijnych argumentów”. Nie należał do tych, którzy lubią się z Bogiem pokazywać. O swoich sprawach z Szefem (tak Go czasem nazywał, kiedy chciał odejść na bok na chwilę modlitwy) mówił niechętnie. Odsłonił się właściwie dopiero w powstałych już w czasie choroby rozmowach zebranych w tomie „Przekonać Pana Boga”. Postępy choroby przerwały pracę nad tą książką, jest ona jakoś dramatyczne niepełna – ale właśnie przez to ogromnie ciekawa... Tym, którzy widzieli go jako „księdza na luzie” (a takim, co tu kryć, chciało go widzieć wielu) ukazał się kapłan stawiający sobie i innym bardzo wysokie wymagania. Pamiętamy, jak cytował góralskie powiedzenie: „Nie będziesz cudzołożył, nie będziesz się mnożył”. Tu tymczasem mówił, że ktoś, kto nie uważa zdrady małżeńskiej za grzech, nie powinien iść do spowiedzi, ale raczej iść się ochrzcić... Stawiał na wolność, owszem, ale rozumiał wolność – tak zresztą definiował ją w tekstach filozoficznych – jako „sposób istnienia dobra”. Raz jeszcze powtórzył z mocą, że człowiek jest istotą powołaną do heroizmu: „Człowiek jest zdolny do największych ofiar, jeżeli widzi, że to ma sens”.
Po raz pierwszy opowiedział też obszerniej o swoim przeżywaniu wiary. Pierwsze pytanie książki: „Kim jest Bóg, w którego wierzy ksiądz Tischner?” Najpierw żart, charakterystyczna zasłona: „Jak odpowiedzieć na takie pytanie, skoro nie wiem, kim jestem ja sam, w którego wierzy Bóg?” Ale potem przychodzi poważna odpowiedź: to Bóg, który stał się człowiekiem – Chrystus Ewangelii i Eucharystii. „Czy zdarza się Księdzu Profesorowi spierać z Bogiem?” „Stale to robię. Co prawda, kiedyś pewna dziewczynka powiedziała mi, że podejrzewa, iż odprawiając Mszę, opowiadam Panu Bogu kawały, ale nie miała racji. Zwłaszcza czytając brewiarz, natrafiam na jeden wielki ciąg pytań. To porażająca lektura. Ile w nim żydowskiego nacjonalizmu! Ile okrucieństwa! Pojawia się pytanie, w jakim sensie są to teksty objawione. A zaraz za nim ciśnie się pytanie, ile zła zrobiono w historii w oparciu o te teksty. No to się pytam”. „Odpowiada?” „Mówi, żebym pogłówkował: »Od tego ci dałem rozum«”.
Jest w tej książce piękna pochwała wolności religijnego myślenia – wielkiej teologii i mistyki, tych, którzy mieli odwagę „wsadzać głowy do środka Trójcy Świętej”. „Wiara Balthasara jest inna niż wiara ojca Kolbego. Ale gdyby ktoś dał mi do wyboru jedną lub drugą wiarę, to nic nie ujmując Kolbemu, wybrałbym Balthasara. (...) Ryzyko, jakie podejmuje wielki teolog, mówiąc o Bogu, jest większe niż ryzyko oddania życia za drugiego”. Właściwy ciężar tych słów można ocenić tylko wówczas, kiedy się pamięta, kim dla Tischnera był Kolbe, jak uporczywie jego myśl – czasem wprost, częściej pośrednio – wracała do tej postaci.
Od drugiej połowie lat 80. Tischner zaczął coraz częściej sięgać do mistyków, zwłaszcza do Mistrza Eckharta. Kiedy zaczęło się w Polsce budowanie demokracji, musiał te fascynacje odłożyć nieco na bok. Czytał jednak ze studentami i komentował św. Jana od Krzyża, dawał wyraz swej fascynacji św. Franciszkiem („Myślę, ze moim pierwszym wrzaskiem po urodzeniu (...) był »Hymn do słońca«”), przy różnych okazjach odwoływał się do Eckharta lub Taulera. Nawet Hegla czytał w tym czasie „mistycznie”... Prawdziwa bomba wybuchła jednak już w czasie choroby: w „Tygodniku” pojawiły się teksty nawiązujące do „Dzienniczka” siostry Faustyny. Być może zdecydowało odkrycie, jak bardzo jej sytuacja przypominała jego własną; w jednym ze szkiców znalazły się słowa: „Siostra Faustyna chorowała. To bolało. Ale wiele bólów w jej życiu pochodziło od ludzi, którzy powołując się na Boga, obarczali ją ciężarami swoich własnych uprzedzeń. Powinno to być ostrzeżeniem”... Zarazem jednak było w tym spotkaniu z Faustyną coś jeszcze głębszego, bardziej zasadniczego: „Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Być miłosiernym dla siebie, dla bliźnich, a nawet dla Boga”...
Pamiętam, jak po pierwszej operacji ksiądz Józek przyszedł do redakcji „Znaku” i zaczął opowiadać o Podhalu. I mówił między innymi o niejakim Maciusiu – takim, co to „nie nasioł mu Pon Bóg scęścia, nie wyrosło mu”. Poniewierał się Maciuś po świecie, niczym kamień wypuszczony przez Boga z ręki. Ale wiara w Maciusiu była – i nadzieja też. I wyobrażał sobie, że jak pójdzie do nieba, Pan Bóg posadzi go przy sobie, położy dłoń na ramieniu i powie: „Przepraszam Cię, Maciuś”...
Myślę, że ta opowieść mówi o wierze ks. Tischnera więcej niż jakiekolwiek słowa. I wiele mówi to, że ostatni artykuł, jaki napisał – będąc już w bardzo ciężkim stanie – poświęcił Bożemu Miłosierdziu. Są w tym artykule, zatytułowanym „Maleńkość i jej Mocarz”, przejmujące fragmenty „Dzienniczka” – przejmujące ze względu na sytuację samego Autora: „Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. (...) Miłość moja spotęgowała się w tym cierpieniu do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili”.
Umarł, mając obrazek Jezusa Miłosiernego obok siebie.
„Kie pódziemy stela, to nos bedzie skoda, po górach, dolinach płakać bedzie woda...” Będziemy w tych dniach dużo płakać. Będziemy płakać, bo – dobrze nam z nim było. „Nie sobie żył”, ale nam. Był dla nas i jego śmiech, i „budowanie nadziei”, i jego cierpienie. Teraz musimy go już zwrócić Temu, do którego należał. „Nie sobie umarł...”
Zostańmy z jego słowami: „na końcu naszego rozumienia świata, rozumienia dramatów ludzkich, a także własnego dramatu, patrzysz na samego siebie, widzisz, coś przeżył, coś przecierpiał, ile rzeczy przegrałeś, widzisz to wszystko, coś wygrał, i nagle – może pod koniec życia – oświeca cię ta świadomość, że »dobre było«. Wtedy dochodzisz właśnie do sedna całej naszej wiary (...). Powtarzasz słowa Boga, mówisz »dobre było«. Może właśnie o to naprawdę chodzi, może jesteśmy na tym świecie po to, żeby na końcu powtórzyć najpiękniejsze słowa, jakie Pan Bóg wypowiedział w dniu naszego stworzenia: »Dobre było«. I niech tak zostanie”.
Wojciech Bonowicz
Powrót
|