Powrót


Noc zdziwienia


„A gdy tam przebywali, nadszedł dla niej czas rozwiązania. I urodziła Syna swego pierworodnego i owinęła Go w pieluszki, i złożyła z żłobie, bo nie było dla nich miejsca w gospodzie… W tejże okolicy byli pasterze… Wybrali się więc pospiesznie w drogę i znaleźli Maryję z Józefem oraz Dzieciątko złożone w żłobie… A wszyscy, którzy ich słuchali, byli pełni podziwu” (Łk 2).
Co właściwie się stało? Ewangelista Jan wyjaśnia: Słowo stało się ciałem. Co oznacza to wyjaśnienie? Spróbujmy je zrozumieć.
Lecz dzisiaj jest przecież Noc Betlejemska, pora zdziwienia, oczu oczarowania, a nie pora filozofii, może więc lepiej nie szukajmy zrozumienia… Czy jednak naprawdę? Czy modlitwa miałaby być przeciwniczką zrozumienia? Wszak każda modlitwa jest rozmową, a rozmowa to przecież zawsze jakaś próba zrozumienia. Więc, aby wszystkim nakreślonym okolicznościom stało się zadość, postarajmy się ograniczyć do jednego tylko pytania: co to znaczy, że Słowo stało się ciałem?
Słowo stało się ciałem, to znaczy, że Słowo przyjęło na siebie ludzką kondycję. Istotę Wcielenia ujmowaną z pewnego szczególnego punktu widzenia stanowi akt przyjęcia przez Słowo kondycji człowieka. Wiemy zaś, że istotę tej kondycji konstytuuje to, że człowiek jest skazany na tworzenie własnego oblicza w sytuacjach granicznych, którą jest między innymi sytuacja winy.
Dzisiaj w Noc Betlejemską, Słowo jest jeszcze niemowlęciem i oto spoglądają na nie zdziwieni pasterze. Niemniej zdziwienia patrzymy i my. Ale między naszym ich patrzeniem zachodzi głęboka różnica, różnica czasu. Pasterze nie widzą tego co się ma wkrótce stać, my zaś nie jesteśmy w stanie wymazać z naszego spojrzenia przyszłości nowo narodzonego. Na nasze spojrzenie nakładają się coraz to nowe obrazy. Każdy jest świadectwem przeżycia jakiejś sytuacji granicznej, z każdym wiąże się jakiś swoisty rys osobowości tego Człowieka. Znikają dla nas interwały czasu i wszystko zrasta się w jedną żywą postać: Jezusa. Narodził się Jezus. Nie protestujemy wewnętrznie przeciwko tej syntezie, bo synteza w całość jest podstawowym prawem wszystkich szukających zrozumienia, niezależnie od tego, czy chodzi o rozumienie osiągane na drodze myślenia, czy o to, które ofiaruje nam modlitwa.
Jedną z bardziej podstawowych sytuacji granicznych człowieka jest sytuacja, w której trzeba człowiekowi przyjąć lub odrzucić winę. Na różnych zasadach można czuć się wciągniętym w sytuację winy. Nie zawsze musi się na przykład zabić, niekiedy wystarczy, że przez tragiczny zbieg okoliczności człowiek staje się okazją lub pretekstem dla zabijającego. W innym wypadku znowu sytuacja winy wyrasta z nagiego faktu, że człowiek jest istotą skończoną, ma tylko dwie ręce i nie jest w stanie wyciągnąć ich ku wszystkim potrzebującym jego pomocy, lecz przeciwnie, wyciągając je ku jednym opuszcza całą resztę. Inna sytuacja pokazuje nam, że człowiek może zostać wciągnięty w sytuację winy całkiem nieświadomie i niesprawiedliwie. Może wreszcie ona wyłaniać się z tytułu życia w społeczeństwie jako uczestnictwo w winie zbiorowej, od której nie było ucieczki. Niezależnie jednak od tego, jakie byłyby konkretne okoliczności pojawienia się granicznej sytuacji winy, sama sytuacja dotyka głębi człowieka, przekształca jego stosunek do świata, do ludzi, usiłuje naruszyć dotychczasowy sposób wartościowania samego siebie. W razie uznania winy, staje się ona wewnętrzną rzeczywistością człowieka. A co jednak zrobić z taką sytuacją, gdzie człowiek obiektywnie nie może uznać tej winy, która jest mu przypisywana? Powróćmy do Jezusa. Skoncentrujmy nasze spojrzenie na jednym z obrazów, który całkiem mimo woli narzucił się na obraz dziecka położonego w żłobie. Jezus jest jeszcze dzieckiem, ale już teraz, już za kilka dni będą się wokół Niego rozgrywać rzeczy straszne. Herod wydaje rozkaz wymordowania wszystkich rówieśników Jezusa. Jezus nie zabija nikogo, to Herod zabija, niemniej… Możemy sobie łatwo wyobrazić zrozpaczoną matkę, która po stracie dziecka oskarża nie tylko Heroda, lecz także… Jezusa: „Po co się urodziłeś? Dlaczego prowokowałeś zbrodniarza?” Nie pytajmy o uprawnienia takich oskarżeń. Prawa rozpaczy są inne niż prawa rozsądku. Nie pytajmy także o to, czy takie oskarżenia padły naprawdę. Wystarczy, że były możliwe. Raczej spróbujmy wmyśleć się w świadomość już dorosłego Jezusa, któremu opowiedziano to wydarzenie.
Nie wiemy, jakie etapy przechodziło w duszy Jezusa Jego ludzkie poczucie winy. Wiemy jednak, że nie było mu ono całkiem obce. Nad Jordanem powiedziano Mu: Jesteś Barankiem Bożym, jesteś żywym nosicielem ludzkich win. Będzie się o Nim powtarzać: „Winy całego świata On nosił”. Z drugiej jednak strony sam mówi: „Kto z was dowiedzie mi grzechu?” Jezus ukazuje się nam jako święty i obwiniony zarazem. W sytuacji granicznej, w której trzeba człowiekowi przyjąć winę, lub winę odrzucić, Jezus wyjdzie z poczuciem najgłębszej świętości i najgłębszego obwinienia.
Wybór spełniony w sytuacji granicznej jest dla człowieka zarazem wyborem jego swoiście ludzkiego oblicza. Widzimy to oblicze Jezusa. Przebywa w towarzystwie celników, grzeszników, Magdalen, chorych na ciele i duszy. I to co nas uderza, to jakaś tajemnicza solidarność z obwinionymi. Jest ona tym bardziej uderzająca, że naturalnym odruchem człowieka, który spotyka się z winą drugiego, jest odruch ucieczki i pozostawienia winnego samemu sobie. Istniejące w świecie związki między niewinnymi a obwinionymi wyrastają przeważnie na współczuciu, uznaniu człowieczeństwa, nadziei na poprawę, ale nigdy, lub prawie nigdy nie są to związki wspólnego niesienia winy. U Jezusa jest inaczej. U Niego wszelka solidarność oparta o współczucie, czy o co tam jeszcze, ma charakter wtórny, natomiast podstawowe jest uczestnictwo w niesieniu winy. Dlatego powie Peguy: „Nikt nie jest tak blisko chrześcijaństwa jak grzesznik. Grzesznik tkwi w samym sercu chrześcijaństwa. Nikt, chyba że to będzie święty”.
Narodził się Jezus… Jest właśnie Noc Betlejemska, noc zaskoczenia, noc oczu oczarowania. Na leżącą w żłóbku postać narzucają się nam wciąż nowe obrazy. Oto ostatni obraz z mojego dzieciństwa, już zupełnie współczesny.
Mały, drewniany kościółek, do którego w Noc Bożego Narodzenia śpieszą tłumnie ludzie. Pozostawili nie domknięte domy, idą radośni, ufni, otoczeni mrokiem i szelestem skrzypiącego pod nogami śniegu. W kościele stary kościelny przygotował szopkę. Jest coś wzruszającego w tym przygotowywaniu szopki przez starego kościelnego. Do żłóbka nasypał najlepszego, jakie miał, siana, a przed szopką rozsiał najpiękniejszy, jaki tam rośnie, mech. Skoro już musi być sianko i skoro już musi być mech, to niechże będą najlepsze – myśli stary kościelny. I nie mówcie mu, że to przecież nie ma sensu. Że wtedy było inaczej, że siano z pewnością nie było najlepsze, a mchu prawdopodobnie nie było w ogóle. Albo, ze figury w szopce są gipsowe, więc im wszystko jedno… Skoro winy człowieka nie są bez sensu, skoro nie są bez sensu cierpienia i skoro nawet śmierć ma sens, także to siano i ten mech mają swój głęboki sens. Wszystko ma już sens…
Nie pytajmy zresztą jaki sens… Dosyć na dziś pytań. Jest przecież noc modlitwy. Więc wsłuchajmy się już tylko w potężny huk kolędy, od której zrywają się uśpione w dzwonnicy kościółka wrony i od którego dusza człowieka pęka w szwach: Bóg się rodzi, moc truchleje…


Powrót