|
Twarzą w twarz...
Każda śmierć jest skandalem, napisał tak ważny dla Tischnera żydowsko-francuski myśliciel Emmanuel Levinas; jak dobrze, z jaką bolesną dobitnością rozumiem to teraz, gdy Józka już nie ma, gdy odszedł, nagle, choć po długiej chorobie, nieoczekiwanie, choć wszyscy spodziewaliśmy się tego prędzej czy później. Od tego momentu, w zeszłą środę, gdy umarł, zaczął się nowy czas, tak radykalnie różny od dotychczasowego; oczekiwania, nadzieje, obawy, skrzętna zapobiegliwość, wypełniające przedtem każdą chwilę wspólnego z nim życia zostały brutalnie podarte, zmięte, wyrzucone. Świat stał się radykalnie inny, w jednym okamgnieniu. Jak to boli, piekącym bólem, co przenika każdy zakątek nowej świadomości, właśnie powstałego wspomnienia.
Szansa na wszystko
Tak bardzo chciałbym postawić go przed oczyma tych z Was, co go nie znali. Jego obecność bowiem zmieniała przestrzeń, w którą wchodził, nadawała nową spójność i nową, dodatkową siłę przekonywania jego myślom. Trzeba było wiele złej woli i daleko posuniętego stępienia duszy, by nie odczuć tej bijącej od Józka siły, co otwierała innym oczy i serce, wyzwalała w nich to, co lepsze, ogrzewała dusze.
Jakże często, pracując w tym samym budynku, chodziłem do jego pokoju, by po prostu sobie koło niego posiedzieć – i przez to nabrać na nowo ochoty do życia, co się gdzieś zapodziała, odkryć ludzką stronę w złośliwym kretynie, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji, pokrzepić serce. Kiedyś, w obcym dla nas obu mieście, czekałem z Tischnerem przez parę dni na kogoś nie mając nic specjalnego do roboty; chodziliśmy więc sobie po nieznanych nam ulicach, rozmawialiśmy o tym i o owym, zabijaliśmy czas – i wyjechałem jak nowy, z potężną, świeżą dawką otuchy, energii, optymizmu. Nic specjalnego się nie stało – a jednak to jedno z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu.
Nigdy nie zapomnę też sceny sprzed paru lat przy watykańskiej Spiżowej Bramie: idąc na obiad do Papieża spotkaliśmy wychodzącą z audiencji bardzo dużą grupę Polaków, bodaj ze Śląska. Zobaczywszy Tischnera, Ślązacy otoczyli go od razu zagadując, dotykając, wyrażając sympatię w taki czy inny sposób. Prawie każdy, kto go dostrzegał, rozpromieniał się od ucha do ucha; jakaś kobieta powiedziała do swego towarzysza: „Popatrz Wacek, dwóch za jednym zamachem!”.
Jak często obserwowałem podobne sceny także z obcokrajowcami – nawet wtedy, gdy porozumienie wydawało się trudne, bo nie było wspólnego języka, wspólnego doświadczenia, wspólnego zaplecza kulturowego. Jakże często ten ksiądz z Podhala, tak głęboko zanurzony w nieinteresujących przecież prawie nikogo prócz nas polskich problemach, robił głębokie wrażenie na niemieckich, francuskich czy amerykańskich intelektualistach, których z nim spotykałem – także na tych, co nigdy przedtem nie widzieli z bliska ani katolickiego księdza, ani Tatr i nie mieli żadnego zrozumienia dla cierpień narodu polskiego. Nie tylko zresztą na intelektualistach; gdy Tischner przyjeżdżał do Instytutu w Wiedniu, gdzie pracuję, było to święto dla wszystkich: zaglądającej zbyt często do kieliszka recepcjonistki (co już od nas odeszła), austriackiego administratora, niemieckiej ostro lewicowej feministki, wstrzemięźliwego i raczej konserwatywnego węgierskiego ekonomisty, mojej asystentki z głębokiego, na wskroś katolickiego Tyrolu i wielu innych. Moją asystentkę, która także i jemu czasem pomagała, Józek ostatecznie podbił prośbą, by nie budziła go pod żadnym pozorem z poobiedniej drzemki, „chyba że zniosą celibat, wtedy natychmiast!”.
Opisuję to wszystko nie po to, by dowieść, że Tischner był miłym, zabawnym i mądrym człowiekiem. Tym wszystkim był także. Ale jego obecność – wszystko jedno, czy opowiadał o „Fenomenologii ducha”, czy (zmuszając słuchaczy do nieopanowanego śmiechu) o swoim rzekomym sąsiedzie, Franzu Wurmie – znaczyła też o wiele więcej. Dzięki niej my, szczęśliwcy, co go spotkali, dostawaliśmy dodatkową szansę odkrycia urody życia, słodkiego smaku świata, dzięki niej mogliśmy dostrzec ślad słońca także tam, gdzie spodziewaliśmy się tylko kurzu, błota, brudu. Odczuć dotknięcie dobra, gdy nikt z nas się tego nie mógł spodziewać. Tischner pomagał nam otworzyć się na świat, co przede wszystkim znaczy: rozumieć innych ludzi – i tym samym mobilizował nas wszystkich do nieustannego wyłamywania się z niewoli zeskorupiałych idei, narosłych latami przyzwyczajeń i głęboko ukrytych przesądów. Pomagał być wolnym.
To także, jak sądzę, stanowi sedno jego filozoficznych poglądów – poglądów, które dzięki temu, kim był, stawały się jeszcze bardziej przekonywające: że pojęcia, idee, przyzwyczajenia, tradycje i instytucje nabierają jakiegoś znaczenia – i tym samym stają się dobre czy złe – dopiero w trakcie mojej relacji z innym człowiekiem, dopiero w trakcie stosunków ludzi między sobą. Gdy staję twarzą w twarz z innym człowiekiem, życie zatrzymuje oddech na nie dający się zmierzyć ułamek sekundy; wszystkie znaczenia ulegają na chwilę zawieszeniu, by opaść z powrotem na rzeczy, gdy ta chwila minie – i wszystko będzie jak dawniej, bądź, kto wie, całkiem inaczej. Obecność innego człowieka jest nieskończonym wyzwaniem – mówił Tischner; nieskończonym, a więc nieograniczonym żadnymi z góry znanymi warunkami, żadnym z góry ustalonym znaczeniem. To tu, w tej obecności, w twarzy innego człowieka, kryje się (mówił) Bóg. A jeśli tak, to każdy z nas jest nieskończenie wolny, do dobra i do zła; jeśli tak, to każde spotkanie z innym człowiekiem wystawia mnie na bezgraniczne ryzyko i daje mi jedyną w swoim rodzaju szansę, szansę na wszystko.
Przedszkolacy i filozofowie
Tischner pomagał – swoją obecnością, która niosła i spajała ze sobą jego słowa – szukać Boga w jedynym miejscu, gdzie można Go znaleźć: w twarzy i uczynkach innego człowieka, w tych małych tak samo, jak w tych, co od święta. Nie w tezach, twierdzeniach, dogmatach, instytucjach. Oczywiście, i te są potrzebne. Być może nawet niezbędne. Ale Bóg przychodzi do nas w postaci człowieka. Tischner pomagał nam go właśnie tam rozpoznać, ukrytego w krzyku faryzeuszy, w pozornie skomplikowanych pojęciach filozofów, w śmiesznych i dziwnie pięknych historiach o sąsiadach z rodzinnej wsi.
Jak wielu i jak różnych ludzi Tischner potrafił poruszyć i przekonać! Poznałem go wiele lat temu; pisałem wówczas pracę doktorską o Heideggerze na uniwersytecie ogołoconym z prawdziwych profesorów. Bronisław Baczko, Leszek Kołakowski, Krzysztof Pomian zostali nieco wcześniej usunięci z uniwersytetu jako Żydzi i liberałowie (to były czasy, prawda, panie pośle?) i nikt z tych, co zostali, nie wiedział nic o przedmiocie mojej pracy. Ktoś mi powiedział, że jest w Krakowie ksiądz, który coś o tym wie. Pojechałem więc do Krakowa. Przyjechałem nieco za wcześnie; była niedziela, wiec zaszedłem do pobliskiego kościoła. Mój ksiądz miał właśnie Mszę dla przedszkolaków. Dzieci słuchały zafascynowane – i ja z czasem też, pamiętając z własnego dzieciństwa śmiertelną nudę przymusowej niedzielnej Mszy. Po Mszy poszedłem z księdzem Tischnerem do niego do domu, wtedy jeszcze na świętego Marka, gdzie odbyliśmy pasjonującą dla mnie, głodnego takich rozmów, wielogodzinną dyskusję o Heideggerze. Jak wielu filozofów potrafi wzbudzić entuzjazm przedszkolaków? Jak wielu kaznodziei potrafi dowieść młodemu adeptowi filozofii, przekonanemu, że zjadł wszystkie rozumy, że jeszcze wszystkiego nie umie?
Później było podobnie: znakomity wykład o Heglu w Wiedniu, tak dobrze pamiętany po dziś dzień przez moich całkowicie obojętnych religijnie kolegów, pasjonująca dyskusja w Heidelbergu z jednym z największych uczonych swego czasu, Gershomem Scholemem, o Księdze Rodzaju; jak wiele było jeszcze takich zdarzeń! I z drugiej strony te wspaniałe audycje w telewizji o katechizmie czy o grzechach głównych, z masową publicznością.
Umiejętność poruszenia serca przedszkolaka naturalną koleją rzeczy przyniosła Tischnerowi nieufność niektórych kolegów-filozofów, co w ferworze (może raczej powinienem powiedzieć: rutynie) rozróżniania „transcendentnego” od „transcendentalnego” i stu pięciu znaczeń słowa „istnieć” zapomnieli, że pojęcia filozoficzne są jak zeschłe liście, że nic nie znaczą, jeśli nie nabiorą życia w stosunkach ludzi między sobą. Oswobadzająca siła Tischnerowej obecności wywoływała często niechęć niektórych jego kolegów-księży, trzymających się kurczowo sformułowań i instytucji, tak, jakby bali się stanąć sami, nago, bez ochrony słów i urzędów, twarzą w twarz z innym człowiekiem. Tischner się nie bał; bezgraniczne, niedostępne dla tak wielu z nas zaufanie do Boga dawało mu niewzruszony spokój, odwagę potrzebną do wyjścia w świat, za opłotki tego, co znane i swojskie, do tych wszystkich przedszkolaków, pijaków, bezbożników, zakażonych kartezjanizmem i postmodernizmem filozofów, do celników. Nie, nie zapędzał nas wszystkich z powrotem do zagrody ortododoksyjnych poglądów i poprawnych zachowań; także tu, na manowcach, wśród nas, na naszych twarzach, w naszych błędach, szukał swego Boga, szukał naszego Boga.
Powiew ducha
Tischner był (jak boli ten czas przeszły; nagle, zimne ukłucie po lewej stronie) – Tischner był na wskroś katolickim księdzem, zawsze, wtedy, gdy się śmiał i wtedy, gdy filozofował. Był na wskroś Polakiem, bez reszty. Nigdy nie wyjechał z Podhala; nawet wtedy, gdy wałęsałem się razem z nim po obcych i pięknych miastach. A jednak nie miał w sobie nic z prowincjusza; tak jak potrafił otworzyć przyjaciela, słuchacza, swego studenta czy parafianina na innych ludzi, tak też przykładał się, mocniej niż inni, do usunięcia przesądów, resentymentów, skurczów zbiorowego ducha przeszkadzających wspólnotom, w których żył – Kościołowi, Polakom czy góralom – otwarcie, z ciekawością i szacunkiem współżyć z innymi, nie tracąc tego, co swoje. Jak wiele dał w rezultacie walczącemu z pokusą strachu i nienawiści do innych polskiemu Kościołowi, jak dużo polskiej zbiorowej wyobraźni, zatrutej latami zniewolenia, ile wreszcie dał swojej rodzinnej góralszczyźnie, nadając jej formę dzieła sztuki (choćby w „Historii filozofii po góralsku”).
Tischner to był szeroki oddech, otwarte okno, strumień świeżego powietrza – zarówno przy obiadowym stole, jak i na seminarium, zarówno dla ludzi, których spotkał, jak i dla instytucji, w których uczestniczył.
Co zrobimy teraz bez Ciebie, Józku? Wiem, wiem, nauczyłem się od Ciebie, śmierć kogoś bliskiego to dodatkowe wyzwanie, dodatkowy obowiązek: ktoś, kogo już nie ma, nie ma już też własnego głosu, trzeba mówić za niego, także w jego imieniu. Co nie znaczy, że trzeba stawiać pomniki, nazywać ulice i lotniska, urządzać muzea. Nie, przede wszystkim powinniśmy starać się utrzymać w sobie tę wspaniałomyślność, zachować tę szerokość duszy, nie utrącić tego wiatru ducha, którego tyle dostało się do naszych wzajemnych stosunków dzięki temu księdzu z Łopusznej. Ciągle na nowo podejmować wysiłek wolności. Tyle że bez Ciebie, Józku, będzie o wiele trudniej.
Wiem, wiem, nie podobałoby Ci się, że piszę przez łzy. Dobroć – i tego nauczyłem się od Ciebie – nie ma nic wspólnego z sentymentalizmem. Słodycz świata nie ma smaku ciastka; jest w niej i gorycz porażki, i niepokój jutra, świadomość nieuchronności błędu i wyrządzonego innym zła. I ufność, i nadzieja, mimo wszystko. Czy potrafię ją znaleźć bez Twojej pomocy? Nie wiem, będę się starał. Nauczyłem się od Ciebie, że powinienem. A kiedy odwaga mnie opuści, gdy ręce opadną po raz nie wiadomo który, kiedy do serca wkradnie się znów śliskie i zimne zwątpienie, pusta rozpacz, będę myślał o Tobie. To pomoże.
Krzysztof Michalski
Powrót
|