Powrót


Poemat o Wincentym - Ks. Bartosz Pikul CM






Narodzenie i chrzest

W siedemnastowiecznej królewskiej, wielkiej Francji,
Część ludzi żyła w biedzie, a część w elegancji,
Była wieś mała z kilku domów utworzona,
I ze wszystkich stron bagnami szczelnie otoczona.
Tu pośród zwyczajnych chat, jedna - wyjątkowa,
To pełna radości posiadłość A Paulowa.
Choć uboga rodzina dom ten zamieszkuje,
Nie skarży się na nędzę i dzielnie pracuje.
Zawsze wierna Bogu i z serca Mu oddana,
Ufa Jego dobroci, modląc się co rana.
Pewnego razu, o porannym złotym blasku,
Słoneczne promienie, jak te kruszyny piasku
Wpadły do okna domu, izbę pozłacając,
I rodzinie nowinę radosną obwieszczając.
Oto Pan Bóg znowu ten dom pobłogosławił,
I rodzicom ogromną radość dzieckiem sprawił.
Oboje są Mu wdzięczni za nową pociechę,
Którą mogli na świecie przyjąć pod swą strzechę.
Matka dziecko podnosi, do serca przyciska,
Wzruszona jest ogromnie i szczęśliwa wszystka.
Syn radością odpowiada na tę pieszczotę,
Wyciąga rączki do góry, jeść ma ochotę.
Matka schyla się nad nim i szepta do ucha,
Dziecko, choć nie rozumie, lecz z uwagą słucha:
Taki jesteś syneczku zawsze uśmiechnięty,
Jak ja dam tobie na imię? Już wiem Wincenty.
Ojciec też na matki propozycję przystaje,
Uśmiecha się radośnie i od stołu wstaje.
Zabiera Matkę z dzieckiem, do kościoła śpieszy,
A w niebie cały zastęp aniołów się cieszy.
Wielka radość u Boga, tam w Niebieskim Dworze,
Będzie chrześcijanin, który światu pomoże.
Bo Bóg plany ma wielkie względem dziecka tego,
W przyszłości zeń uczyni wielkiego świętego.
Ojciec do Kościoła wchodzi i już w progu klęka,
Podnosi się od razu, trochę przy tym stęka,
Bo starszy to mężczyzna, wielce spracowany,
Lecz zawszy wierny Bogu i szczerze oddany.
Podchodzi do proboszcza co mówi pacierze,
Rękę mu swoją podaje, wita się szczerze.
Kapłan z radością wita ojca Wincentego,
Znacząc dziecku na czole znak krzyża świętego.
Podchodzą do chrzcielnicy, ksiądz dziecko polewa,
Mruczy jakieś modlitwy, po łacinie śpiewa.
Następnie do góry wznosi małego syna
Oddając światu nowego chrześcijanina.

Dzieciństwo i powołanie

Wincenty jako dziecko nigdy nie próżnował,
Uczył się bardzo pilnie i w domu pracował,
By na stole im nigdy nie zabrakło chleba,
I całej rodziny nie przycisnęła bieda.
Mamie w domu pomagał przy odzieży szyciu,
A także po obiedzie przy talerzy myciu.
Gdy był nieco starszy i zmężniał troszeczkę,
Chodził pasać krowy za tę małą rzeczkę,
Co przez wioskę płynęła cichutkim strumieniem,
Z dnem suto przystrojonym przepięknym kamieniem.
Opuszczał też domostwo nawet na dni kilka,
By na odległych łąkach bronić trzód od wilka.
Bo bagnista kraina, gdzie był urodzony,
Nie obfitowała w bogate ziemi plony,
Więc by swoje zwierzęta nakarmić należycie,
Trzeba było się czasem natrudzić obficie,
Wiodąc je zajedzeniem gdzieś w odległe strony,
Mając zaledwie przy sobie kij do obrony.
Tam spędzał przy niej długie i zimne wieczory,
Wyrabiając piszczałki z wierzbinowej kory.
Dzięki nim mógł zyskać zawsze monet parę,
By je ojcu oddać, jako na dom ofiarę.
Raz za owe piszczałki zdobył trochę grosza,
Chciał je szybko schować do swojego kosza,
Gdy nagle jakiś żebrak przed nim się pojawił.
Wincenty przystanął i grosz ten mu zostawił.
Nie mógł go ominąć i przejść obok tej nędzy,
Choć ona pozbawiła go wszystkich pieniędzy.
Widział bowiem w tym biedaku oblicze Pana -
Taka bowiem łaska została jemu dana.
Nigdy obojętnie nie mógł przejść koło biedy,
I zostawić ludzi co mieli jakieś potrzeby.
Gdy po pewnej wyprawie do domu powrócił,
Ojciec gdy go zobaczył, pracę swą porzucił:
Wielka, tak mu powiada, w domu naszym nędza,
Postanowiłem synu, że pójdziesz na księdza.
Gdy będziesz miał parafię, a w niej ludzi parę,
Wtedy zbierzesz na tacę obfitą ofiarę.
Wówczas nas wspomożesz i życie nam poprawisz,
Pomagając rodzinie duszę swoją zbawisz.
Nie wiedział biedny ojciec, że tak się nie godzi,
Ze takiemu księdzu w życiu się nie powodzi.
Wincenty przyjął chętnie taką ojca wolę,
I wyruszył się uczyć pozostawiając rolę.

Święcenia

Udał się do miasta i dzielnie tam studiował,
Uczył się bardzo pilnie, przed hulanką chował,
Gdy zakończył nauki i dyplom otrzymał.
Wcale się ze sukcesu swego nie nadymał,
lecz poszedł do wielkiej biskupa rezydencji,
Który bardzo chętnie użyczył mu audiencji.
Przyjął jego serdecznie i sprawę przebadał,
O coś się zapytał, a potem go spowiadał.
W końcu do kaplicy Wincentego sprowadził,
Pomodlił się i ręce na głowę mu wsadził.
Kaplica się przedziwnym blaskiem napełniła,
Gdy młodego człowieka łaska naznaczyła.
Blask ten dla oczu ludzkich jest całkiem zakryty,
jednak w sercu człowieka głęboko wyryty.
Rozpromienia wnętrze i daje moc ogromną,
Którzy go raz zaznali, nigdy nie zapomną.
Tak to w cichej kaplicy, z czerwonym dywanem,
Był ustanowiony chrystusowym kapłanem.

Kazanie misyjne.

Po kilku latach pracy w różnych częściach Francji
Trafił na dwór Gondich, żyjących w elegancji.
Tu im Mszę odprawiał, dzieci wychowywał,
Życie wiódł spokojnie i w dobra opływał.
Lecz czułe jego serce troska nawiedzała,
I o żyjących w biedzie martwił się bez mała.
Do domu też nie wysłał rodzinie pieniędzy,
Bo zawsze je rozdawał tym co żyli w nędzy.
Pomimo tego, że mieszkał w domu wytwornym,
Cieszył się życiem ubogim i wielce pokornym.
Państwo Gondi, dobrodzieje co jego żywili.
Dużymi posiadłościami także się cieszyli.
Mieli we władaniu prze liczne miasta, wioski,
A w nich kościołów wiele, pozbawionych troski.
Wincenty więc wraz z nimi często podróżował,
I w tych świątyniach obrzędy święte sprawował.
Pewnego razu, latem, do zakrystii proga,
Przed mszą świętą przybyła kobieta uboga.
Co z łzami w oczach była i o drżącym głosie,
Przyszła mu powiedzieć o jednej duszy losie,
Co choć święta i w życiu niezmiernie cnotliwa,
Umiera i przed śmiercią kapłana przyzywa.
Choć zacna, a jednak lęka się śmierci kosy,
Chce się wyspowiadać i wyznać swoje losy.
W pośpiechu dobry kapłan zakrystię porzuca
Przychodzi do ubogiego i przy łożu kuca.
Nachyla się nad chorym i spowiedzi słucha,
Potem długą naukę szepcze mu do ucha.
Następnie drżącą ręką krzyż ponad nim znaczy,
I z ogromną dobrocią w oczy jemu patrzy.
Bowiem ta osoba za świętą uważana,
Całe życie ogromnie obrażała Pana.
Grzechy ciężkie w swym sercu skrzętnie ukrywając,
Oraz szczerej spowiedzi od lat unikając.
Gdyby to ci ona w tym stanie umrzeć miała,
Na pewno by do piekła zaraz się dostała,
Bo winą ciężką, jak kamieniem obciążona,
W szereg potępionych była by wliczona.
A co z duszami, które podobnie się mają?
I pełne swych grzechów po świcie się tułają,
Które ukryte w sobie ciężary wciąż noszą,
Unikają Kościoła, o spowiedź nie proszą.
Często są opuszczone przez swych duszpasterzy,
Którym na ich zbawieniu wcale nie zależy.
Trzeba więc zebrać kilku kapłanów wzorowych,
Do pracy zapalonych i zawsze gotowych,
By poszli i zanieśli Ewangelię światu,
Dobrze życząc i czyniąc każdej siostrze, bratu.
W myślach tych pogrążony, do kościoła wrócił,
Wyszedł na ambonę i do ludzi się zwrócił:
Szatan jest łakomy na wasze cenne dusze,
Ja się o was troszczę i przestrogę dać muszę.
Trzeba się oczyścić i dokonać obmycia,
Iść do konfesjonału, wyznać grzechy z życia.
Tak łaska przywrócona w sercach blask roznieci,
A szatan pokonany w siną dal odleci.
Wielu ludzi kazanie owe poruszyło,
I do spowiedzi świętej mnóstwo ich przybyło.
Niebawem też znalazło się kilku kapłanów,
Którzy chcieli wyruszyć do ubogich panów,
Niosąc im Jezusa, Jego przebaczenie,
Będąc do dyspozycji na każde życzenie.
zawsze pełni radości, z uśmiechem na twarzy,
Utworzyli rodzinę księży misjonarzy.
Nie zaznało spokoju serce Wincentego,
Widział wielu ubogich i smucił się z tego.
Choć miał kilku księży do ewangelizacji,
Co z tego jak ubodzy nie jedli kolacji.
Trzeba było się starać także o jedzenie,
I właśnie tak powstało drugie zgromadzenie.
Zebrał więc grupę kobiet, co pełne miłości,
Poszły do ubogich, by służyć im w radości.
Odwiedzać więzienia i dzieci pielęgnować,
Rozdawać chleb ubogim, a chorych kurować.
Zostawiły wszystko, aby żyć dla drugiego,
Przygarniając do serca człowieka każdego.
Owe siostry szarytki do dziś służą światu,
Pomagając w potrzebie każdej siostrze, bratu.
Wincenty czynów innych dokonał też wiele,
Które po dzień dzisiejszy istnieją w Kościele.
I służą wszystkim ludziom, którzy są w potrzebie,

Śmierć

A Wincenty co na to? — raduje się w niebie.
Bowiem gdy starość przyszła na tego kapłana,
I bardzo zachorował na swoje kolana.
Nie mógł już chodzić, ani Mszy Swiętej odprawiać,
Ciężko było mu pracować i ludzi spowiadać.
Bóg się jednak zlitował nad tym jego losem,
I wezwał go do siebie, swoim cichym głosem.
Za lata dobrej posługi i ciężkiej pracy,
Uniósł z ziemi Jego duszę do swych pałacy.
Tam jest po dzień dzisiejszy, z góry nam pomaga,
Zsyła przeróżne dary i w potrzebie błaga.
Zawsze pełen radości, zawsze uśmiechnięty,
O Tobie też pamięta, nasz święty Wincenty


Powrót